Wiele osób mówi, że Ameryka to spełnienie marzeń. Wydawać by się mogło, że za oceanem jest zupełnie inne i lepsze życie. Czy tak jest w rzeczywistości? Choć przeżyłem tam wspaniałą przygodę, początek nie był łatwy. Dlaczego? Przeczytajcie sami.
Wystarczył telefon
Wszystko zaczęło się od wiadomości otrzymanej od mojej znajomej (ona ostatecznie nie poleciała do Ameryki). Właśnie ten SMS sprawił, że podjąłem działania, które miały zbliżyć mnie do amerykańskiej przygody. Wszystko wydawało się bardzo proste. Trzeba było przejść kilka rozmów kwalifikacyjnych, zdobyć pozwolenie na pracę i wizę. Po kilku spotkaniach zapoznawczych z programem zapadła decyzja, która obróciła moje kolejne miesiące o 180 stopni. Mówiłem sobie: „TAK, lecę podbijać Amerykę!”. Śmiejąc się i nie dowierzając, że to wszystko dzieje się naprawdę, musiałem się zmobilizować i zrobić wszystko, aby pod koniec maja pojawić się na innym kontynencie. Więc przez resztę semestru letniego przygotowywałem się do wyjazdu. Muszę przyznać, że managerowie programu mają dobrze opracowaną technikę manipulacji i zachęcania do podjęcia ryzyka, jakim jest praca w USA. Już w Polsce pojawiło się sporo komplikacji. Po pierwsze musiałem czekać na otrzymanie paszportu, bez którego nie mogłem się ubiegać o przyznanie dokumentu DS2019 z USA, pozwalającego na podjęcie pracy. Z kolei to pozwolenie było konieczne, aby ubiegać się o wizę pracowniczą. Kosztowało to bardzo dużo stresu, ponieważ wizę otrzymałem dwa tygodnie przed planowanym wylotem. Oczywiście dopiero wtedy zakupiłem bilet lotniczy.
Każdego tygodnia, od początku marca, odbywały się spotkania przygotowujące do wyjazdu. Rozmowy dotyczyły przede wszystkim kwestii motywacyjnych i pozytywnego nastawienia do pracy. Mówiliśmy o rzeczach, które należy przygotować przed wyjazdem. Dodatkowo zmagałem się jeszcze z pisaniem pracy licencjackiej i chodzeniem do pracy.
Na szczęście wszystko się udało. Obroniłem pracę licencjacką tydzień przed wylotem do USA. Ledwo wróciłem do domu, szczęśliwy, że zakończyłem swój pierwszy etap studiów, a już musiałem się pakować i jechać na lotnisko. Do zobaczenia Polsko! Widzimy się za trzy miesiące – powiedziałem sobie w myślach. Wyleciałem z Warszawy przez Londyn do Nashville w stanie Tennessee. Tam właśnie rozpoczęła się amerykańska przygoda.
Ekstremalne wyzwanie
Moje doświadczenie z „wakacjami” w USA można by porównać do wspinaczki górskiej. Na samym szczycie jest Sukces. Jednak droga do niego jest wymagająca, ma dużo ścieżek i zakrętów. Raz trzeba mocno zacisnąć zęby i iść pod górę, a kolejnym razem uważać, aby nie spaść w przepaść. Każda decyzja wiązała się z konsekwencjami i albo zbliżała do szczytu, albo od niego znacząco oddalała.
Praca tylko z nazwy
Zanim opiszę, jak wyglądały pierwsze dni pracy, wskażę, na czym tak naprawdę miała ona polegać. Wszystko wydawało się piękne, ale tylko w słowach. Prawdziwe oblicze programu zobaczyłem dopiero, jak doświadczyłem go na własnej skórze. Tak właśnie było z moją pracą, dzięki której miałem nieźle zarobić. To był pierwszy wybór ścieżki podczas wspinaczki górskiej – powiedziałem: „tak, jadę do Stanów sprzedawać książki”. Teraz na samą myśl o tym, co robiłem, zaczynam się śmiać. Co mnie podkusiło, żeby chodzić od domu do domu, pukać do każdych drzwi i mówić: „Hello! My name is Kris. I’m from Poland, as you can probably tell (delikatny śmiech). You must be the mam of the house? …”. Teraz, jak sobie przypomnę sytuacje z pracy, to w myślach tylko: RELLLY? Ja to robiłem? Jaki ja byłem głupi, żeby się na takie coś zapisać… Ale dlaczego sprzedaż książek? Firma, w której pracowałem, to wydawnictwo książek edukacyjnych dla dzieci od najmłodszych lat aż do wieku licealnego. Nazwijmy tę firmę X. Interesującym aspektem tego przedsiębiorstwa jest sprzedaż książek tylko w okresie wakacyjnym i tylko za pośrednictwem naiwnych studentów.
Niektórzy ludzie mogą twierdzić, że praca ta jest jedynie sposobem na oszukanie studentów i sprzedanie podręczników za wygórowane ceny. Przedstawię, w jaki sposób jest przedstawiana firma, aby zachęcić studentów. Przede wszystkim praca ta oferuje wiele możliwości rozwoju osobistego i zawodowego. Jako przedstawiciel firmy musisz wykazać się dużą samodyscypliną, organizacją czasu oraz umiejętnościami interpersonalnymi, co może być bardzo wartościowe w przyszłej karierze zawodowej. Dodatkowo, praca ta pozwala na rozwijanie umiejętności sprzedażowych i negocjacyjnych, co jest bardzo cenne w różnych branżach. W firmie zdobędziesz doświadczenie w nawiązywaniu kontaktów z klientami, tworzeniu prezentacji i argumentowaniu swoich stanowisk. Ponadto, praca ta – jak twierdzą przedstawiciele firmy X – oferuje wiele korzyści finansowych, można zarobić spore pieniądze w krótkim czasie. Jakie było moje doświadczenie z tą firmą? Chciałbym, żeby tak naprawdę było i moja opinia na temat firmy X była taka, jak na początku rozpoczęcia przygody z programem (czyli jeszcze w Polsce).
Trening czyni mistrza
Wróćmy jednak do pierwszych dni „American dream”. Szkolenie odbywało się w hotelu przy lotnisku w Nashville, w stanie Tennessee. W tych dniach obowiązywały nas zasady wstawania o 6:59 i chodzenia spać o 22:59. Każdego dnia, już podczas śniadania, musieliśmy ćwiczyć to, co trzeba mówić, aby sprzedać książki. Tak przez cały dzień. Wszystko w biegu i na słońcu. Nie było ani chwili wolnego. Jak nie ćwiczyliśmy wypowiedzi sprzedażowych, to mieliśmy wykłady. I tak do wieczora. Szczerze mówiąc, trening był zrobiony profesjonalnie. Uczestniczyli w nim studenci z różnych części Europy. Ćwiczyliśmy między sobą, zarówno to, co należało powiedzieć przy drzwiach, jak i to, co należało mówić w czasie prezentacji książek. Uczyli, jak próbować dostać się do domu. Jednak sprzedaż to nie tylko kwestie poruszane podczas szkolenia. Kluczowym elementem były wykłady o motywacji i emocjach.
Po szkoleniu trzeba było przedostać się całą grupą do miejsca, gdzie mieliśmy pracować. Mojej grupie został przydzielony stan Minnesota i pracowaliśmy w obrębie miasta Minneapolis. Ja wraz z moim managerem zostaliśmy przydzieleni do miejscowości oddalonej godzinę drogi od Minneapolis. Po zakończonym szkoleniu wyruszyliśmy w trzynastogodzinną podróż samochodem do Minnesoty.
Co do minuty
Jak na pracę w firmie X patrzy się z boku, to wszystko wygląda jak w zwykłej pracy, ale to nie koniec. Zabawa się dopiero rozkręca. Przedział czasu pracy wyglądał następująco: 8:59–21:01 albo i dłużej. Dlaczego 8:59, a nie 9:00 – aby być zawszę o minutę do przodu, a dzięki temu osiągnie się sukces. To nie wszystko! Schedule (grafik) dnia sprawiał, że nie było czasu na NORMALNE skorzystanie z łazienki i zjedzenie porządnej kolacji po całym dniu pracy. Rano 6:59 (nie 7:00, aby być minutę wcześniej) trzeba szybko wyskoczyć z łóżka i zacząć biec do łazienki. Masz dziesięć minut, aby się ubrać, wziąć parosekundowy zimny prysznic na rozbudzenie i jeszcze umyć zęby, zabrać plecak, segregator i lunch. O godzinie 7:10 był wyjazd z domu do miejsca śniadaniowego. Śniadanie każdego dnia w McDonaldzie. Ale dlaczego tylko w McDonaldzie i jakie ogromne zarobki czekały na mnie w pracy związanej ze sprzedażą książek, dowiecie się w następnym artykule Do usłyszenia!
Krzysztof Guz