Dreamland i rzeczywistość, czyli notatki z Ameryki – cz. 2

Autor Mira Jankowska

Każda podróż w bliższe lub dalsze strony jest przede wszystkim podróżą ku sobie. To sposób na odkrywanie prawdy nie tylko tej zewnętrznej, ale prawdy o tym kim się jest.

Dla mnie podróż do Chicago a potem do Bloomington w USA była przede wszystkim niespodzianką i odpowiedzią na moje wewnętrzne rozterki i pytania stawiane Panu Bogu, czy będzie jeszcze okazja by wyruszyć w tamtym kierunku. Krótko po tych kierowanych w stronę Stwórcy pytaniach, dostałam zaproszenie by towarzyszyć prof. Wiesławie Osińskiej do Bloomington w stanie Indiana na konferencję naukową. Miejsce to przeznaczone było dla jej męża, profesora Grzegorza Osińskiego, który zmarł pół roku wcześniej. Jako w pewnym sensie uczennica Grzegorza i przyjaciółka ich rodziny poczytuję sobie za honor i przywilej nieść schedę jego nauczania dalej w świat.

Podczas konferencji w Bloomington uświadomiłam sobie, z jakiej klasy profesorami mamy do czynienia w osobach Wiesławy i śp. Grzegorza Osińskich. To światowa półka naukowców!

Doskonale zdajemy sobie sprawę, jak trudno sprawić by artykuł naukowy mógł znaleźć się w zagranicznym, recenzowanym piśmie. Nie każdy jednak, kto taki tekst zamieści, ma przywilej wystąpienia z własnym referatem podczas międzynarodowej konferencji i do tego jest zaproszony do poprowadzenia sesji tematycznej. Prof. Wiesława Osińska w takiej podwójnej roli wystąpiła na Uniwersytecie Stanu Indiana w Bloomington. Wielki to przywilej zarówno dla samej bohaterki tych wystąpień, jak i dla uczelni, które prof. Osińska reprezentowała, czyli Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i Akademii Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu.

Skromność małżeństwa Osińskich jest ogólnie znana, natomiast świadomość jakości naukowców, których obie uczelnie mają w swoich szeregach, domaga się specjalnego podkreślenia i docenienia.

Podpis pod zdjęciem prof. Wiesława Osińska podczas wykładu i dyskusji na Uniwersytecie Indiana w Bloomington

Profesor Osińska to nie tylko wybitny uczony w dziedzinie wizualizacji danych statystycznych czy wiedzy o technikach medialnych. To także wysoka kultura i urok osobisty prelegentki. Zauważalne to było nie tylko podczas konferencji.

Chicago i Polonia

Wiedząc, że samolot z Polski przylatuje do Chicago, postanowiłyśmy wykorzystać tę okoliczność i przeznaczyć kilka dni na spotkania z Polonią, której różne fale przywiodły nad jezioro Michigan. Teraz jest tam największa społeczność Polaków i osób polskiego pochodzenia w Stanach Zjednoczonych. Jest ich ok. 400 tysięcy.

Polonia usytuowana jest przy kilku znaczących kościołach, między innymi św. Ferdynanda, w pobliżu którego mieszkałyśmy, św. Jana Brebeuf na obrzeżach Chicago.

W pierwszym i ostatnim kościele dane nam było wygłosić godzinne konferencje na temat związany z przemianami cywilizacyjnymi, jakie dokonują się w Europie i w Polsce też. Jest to o tyle ważne, że obejmują one obecnie cały glob, a zwłaszcza Europę i Amerykę Północną. Jak się okazuje, polscy Amerykanie zdają sobie sprawę z tych tendencji i są świadomi niebezpieczeństw.

Księża, których napotkałyśmy po drodze, stanowią wzór i marzenie każdego świeckiego: życzliwi, uważni, pogodni, z sercem na dłoni, a przede wszystkim głęboko duchowi. Uśmiech nie schodzi z ich twarzy, choć mają swoje problemy. Zresztą i Polacy tam żyjący, których poznałyśmy, są pogodni, często z ogromnym dystansem do niełatwej niekiedy rzeczywistości i chętni do pomocy drugiemu.  Nie słychać wśród nich wulgaryzmów, które są nagminne w naszym kraju. Niewiele narzekania czy złorzeczenia, które niestety też nie jest rzadkie w ojczyźnie. Zdarzyły nam się może dwa przypadki, kiedy tego typu zachowań i postaw doświadczyłyśmy, ale było to w środkach komunikacji miejskiej i na ulicy. Zawsze budzi to niesmak i zażenowanie.

W towarzystwie świętego świat pięknieje

Osobą, której zawdzięczamy gościnę w Chicago, jest ks. Piotr Gnoiński, proboszcz parafii św. Ferdynanda. Kontakt do niego przekazał mi Szymon Oryl, mieszkający wraz z rodziną od 20 lat w tym mieście. Jest przedsiębiorcą i muzykiem, a jego żona jest świetnym fotografem. Szymon mi wspomniał, że ks. Piotr to nietuzinkowa postać, bo zarządza on także domem SS. Misjonarek od Chrystusa Króla przy Barry Street. Dom ten potocznie nazywany jest „pensjonatem pod siostrami”, gdyż na drugim piętrze mieszkają trzy polskie zakonnice. Na piętrze pierwszym znajdują się natomiast skromne pokoje, które niekiedy wykorzystuje się dla przybywających tam gości z Polski. Czasem są to całe klasy młodzieży. Krótko przed nami gościli tam między innymi Grzegorz Górny z małżonką.

Ksiądz proboszcz Piotr Gnoiński to chodząca dobroć i uśmiech. Tę życzliwość ma dla każdego człowieka niezależnie od narodowości, rodzaju karnacji czy statusu społecznego. Poruszająca jest opowieść jednej z parafianek, jak to ksiądz Piotr długo głowił się, jak zwrócić delikatnie uwagę jednej z osób. Pani owa żyje na ulicy, ale korzysta z łazienki w pomieszczeniach przykościelnych. Problem tkwił w tym, że pozostawiała tam po sobie bałagan, co wywoływało zrozumiałe napięcia z osobami sprzątającymi. Widać było prawdziwe, głębokie zafrasowanie kapłana spowodowane nie tylko wyborem jej stylu życia, ale też koniecznością zwrócenia uwagi tak, aby jej nie urazić. Wiadomo, że osoby w takiej sytuacji będące wymagają szczególnego potraktowania, ich poczucie wartości zwykle jest poniżej zera… Ci, którzy znają księdza Piotra, uważają go za osobę świętą. My też.

To przy jego potężnym wsparciu ks. Gnoińskiego zorganizowano trzydniowy festyn polsko-meksykański, na który trafiłyśmy tuż po przyjeździe. Inicjatywa ta służy poznawaniu się parafian i autochtonów („lokalsów”), a zwłaszcza przybywających coraz śmielej w rejony Chicago Meksykańczyków, osiedlających się właśnie w parafii świętego Ferdynanda. Tak jak kiedyś parafia ta otworzyła swoje progi na falę emigrujących z Polski obywateli – a była to wówczas parafia włoska – tak obecnie, kiedy Polaków jest już znacznie mniej (wielu z nich wyprowadza się na obrzeża Chicago, gdzie kupuje domy), parafia się starzeje. Stąd szczególna gotowość do przyjmowania nowych członków rodziny parafialnej tym razem z Ameryki Południowej.

Festyn to święto parafii. Wszyscy się bawią, tańczą, śpiewają, występują, jedzą i piją, dyskutują. Były tam też karuzele, diabelskie koła i inne atrakcje dla ludzi o mocnych nerwach. Znalazły się też propozycje dla dzieci. A kto zdążył się tego typu świętowaniem znużyć, mógł skorzystać z przejażdżki „ciuciu train”.

Oprócz integracji środowiska w ten radosny sposób parafia zdobywa też fundusze na funkcjonowanie na kolejny rok. Część przychodu przekazuje na rzecz diecezji.  Kilka dni później te pieniądze pewnie były wykorzystane do ratowania budynku zalanego po potężnej ulewie, która podmyła dolne partie kościoła i budynków przyparafialnych, a także szkoły polskiej.

Ludzie

Pani Basia

Ważną rolę w pensjonacie i parafii sprawuje nieoceniona i urocza pani Basia. Od 30 lat, czyli po śmierci męża, mieszka ona w USA. Przez ten czas nie była w Polsce, ale wkrótce zamierza się sprowadzić w okolice Rzeszowa. Podziwiamy jej odwagę do zderzenia się z nową rzeczywistością, bo Polska, którą zostawiła przed trzema dekadami, jest już zupełnie innym krajem. Ale pani Basia, jak biblijny Abraham, czuje potrzebę wyjścia ze swojego Ur. Doświadczenia amerykańskie zaprawiły ją w odnajdywaniu się w różnorakiej rzeczywistości. Jej poczucie humoru, łagodność, zdrowy rozsądek, zaradność zwiastują łatwą adaptację w nowych okolicznościach. Zapowiadają też, że piękno i dobro, jakie sobą niesie, wkrótce znowu zasili Polskę.

Pani Basia z wielką ochotą oprowadzała nas po okolicy, nie wyłączając rzecz jasna marketów, sklepów spożywczych i odzieżowych, w czym odnajdywała niekłamaną radość. My też! Mogłyśmy dzięki niej zobaczyć świetnie funkcjonujące polskie biznesy, jak np. ten spożywczo-handlowy upostaciowany w sieci polskich marketów. Swoją drogą, nie sposób nie czuć się tam jak w kraju, bo w tej dzielnicy język polski słyszy się równie często jak angielski, a półki sklepowe uginają się pod towarami z naszego kraju.

Pan Zbyszek

Osobą, której należy się ogromna wdzięczność, jest pan Zbyszek, który wraz z małżonką przyjechał po nas na lotnisko zapowiadając telefonicznie, że mamy „wyglądać czarnego chevroleta z polską flagą za szybą”. Warto dodać, że na lotnisku w Chicago nie wolno się zatrzymywać dłużej niż przez chwilę, czyli na wypakowanie bagażu, albo pożegnanie. Dzięki panu Zbyszkowi i jego ogromnej życzliwości mogłyśmy się poczuć jak królewny mające do dyspozycji karetę wraz z królewiczem.

Przejeżdżając z panem Zbyszkiem przez dzielnice, w których mieszkają Polacy, albo ich potomkowie, trafiłyśmy też do amerykańskiej filii Radia Maryja i Telewizji Trwam. Budynek jest nieduży, jednopiętrowy, ale jak się okazuje niewiele trzeba miejsca, żeby robić ważne, potrzebne i dalekosiężne rzeczy.

Radio, telewizja i siostra Brunona

Przyjęła nas tam i oprowadziła po medialnych włościach drobna, pełna werwy i konkretna siostra Brunona, loretanka. Dla mnie było to tym bardziej miłe spotkanie, bo w mojej karierze dziennikarskiej był także epizod współpracy z wydawnictwem sióstr loretanek w Warszawie. Wspominałyśmy więc znajome jej i mnie osoby.

Siostra zauważyła, że kwestie związane z nowymi technologiami i przemianami w tym zakresie warto byłoby przedstawić także słuchaczom i widzom tych religijnych mediów. Kłopot w tym, że był to czas letniej kanikuły, a do tego przygotowań pielgrzymki do amerykańskiej Częstochowy. Wszyscy więc łącznie z o. Zbigniewem Pieńkosem zaangażowani byli w te działania. Ewentualne wystąpienie trzeba zatem przełożyć na kolejną wizytę, jeśli Pan Bóg da. Nie mogłyśmy sobie jednak odmówić zajęcia miejsca za stołem redaktorskim przed kamerami, żeby uwiecznić naszą tam obecność.

Siostra Brunona odpowiada też za księgarnię i sklepik z dewocjonaliami, które mają bogatą ofertę, wliczając w to także najnowsze, cenne publikacje.

Warto wspomnieć o zabudowie tej okolicy, która jest jednopiętrowa, a posesje są ustawione tak blisko siebie, że niewiele tam miejsca na ogródki. Przy okazji wspomnijmy, że wejście na cudzy teren – co mnie korciło, gdyż zobaczyłam tam przytulną ławeczkę – grozić może pożegnaniem się z życiem, a przynajmniej kalectwem. Amerykanie ze stanu Illinois mają bowiem pozwolenie na broń, z czego chętnie korzystają. Dlatego też często można spotkać się z wymownym znakiem w sklepie, w szkole czy w kościele.

Sylwia, Iza, Radek

O ile Polacy w dużej mierze zajmują się budownictwem czy sprzątaniem amerykańskich domów i nieźle przy tym zarabiają, o tyle Meksykańczycy (nazywani przez Polaków Meksykami) wyćwiczeni są w pracach przy roślinach i temu podobnych. Taki to naturalny podział prac nastąpił na tym terenie. Są też i tacy nasi rodacy, którzy zajmują się zarządzaniem domem i firmą jak Sylwia, pracują jako handlowcy jak Izabela Grzebieta-Ocean, czy są specjalistami jak Radek Kurzawa w dziedzinie tak newralgicznej w tamtejszym klimacie jak konserwacja klimatyzacji i to w downtown, czyli w luksusowym centrum Chicago.

Zasadniczo jednak ludzie tam bardzo dużo pracują. Za dużo. Mają po kilka etatów, albo dorabiają, żeby wykorzystać każdą godzinę, bo „czas to pieniądz”. Nachodziła nas jednak myśl, że tak aktywnie pracując nietrudno zapomnieć o tym, że czas to przede wszystkim… miłość. A o konsekwencjach tej zamiany, nie tylko słownej, dało się usłyszeć. Były to smutne wieści o tym, że ok. 70% zawartych polskich małżeństw się rozpada, albo jest w głębokim kryzysie (wg naszych rozmówców). Cóż więc po pieniądzach i dobrobycie, kiedy człowiek zostaje z nimi sam, albo musi je przeznaczyć na adwokata, leki lub by ratować z uzależnienia dziecko…

Dobre przykłady, czyli „Milewscy Family”

Rodziną, która zrobiła na nas ogromne wrażenie, jest familia Oli i Konrada Milewskich wraz z trójką ich dzieci: Pauliną, Kornelią i Szymonem. Mieszkają tam już chyba 6 lat. Olę i Konrada namawiamy do opisania sposobu, w jaki wychowują swoje pociechy. Dzieciaki są uśmiechnięte, żywe, pełne energii, ale jednocześnie karne, uporządkowane i bardzo zżyte ze sobą i rodzicami. Przyglądać się ich relacjom to wielkie szczęście.

Konrad jest managerem IT wysokiego szczebla w jednej z korporacji międzynarodowych, a Ola z pracuje w amerykańskiej szkole. Konrad napisał ostatnio drugą książkę „Escape from the American cage” [tłum. Ucieczka z amerykańskiej klatki], a pierwsza zatytułowana jest „Niebo na ziemi”. Tę nową zadedykował amerykańskim prezydentom i Amerykanom. Opisuje w niej swoje celne spostrzeżenia i doświadczenia z życia w amerykańskiej rzeczywistości. Twierdzi przy tym, że Amerykanie żyją w złotej klatce na własne życzenie. Reszta w książce.

Konrad Milewski, Escape from the American Cage, https://www.americancage.org/, my book video: https://youtu.be/qzI49C00ivQ

Audiobook links: PART 1 (Chapters 1-4): https://youtu.be/SxFEGmx-QAY

PART 2 (Chapters 5-7): https://youtu.be/P9bSTnQjAjU

Nocne Polaków rozmowy

W „pensjonacie pod siostrami” odbywały się integracyjne nocne rozmowy Polaków z panią Basią i Milewskimi na temat wiary, rodziny, spędzania wolnego czasu i różnych zaangażowań Amerykanów. Usłyszałyśmy wtedy od Konrada i Oli, że Amerykanie w miejsce religii i kultury wysokiej (teatr, opera, filharmonia, wystawy sztuk różnych) postawili i celebrują… sport. Zajęcia sportowe, przynależność do różnych drużyn, uprawianie takich czy innych dyscyplin jest obowiązkowe. Zaangażowani są w to także rodzice, którzy z pociechami muszą się przemieszczać do różnych stanów, gdzie odbywają się zawody, maratony lub pozostałe treningi czy zloty. Życie rodzinne, zdaniem naszych rozmówców, na tym cierpi, gdyż jeżeli ma się kilkoro dzieci – a amerykańskie rodziny na szczęście są wielodzietne – nie sposób wtedy być obecnym tam, gdzie się być powinno z własnym dzieckiem. Dzieje się to więc kosztem relacji i wypoczynku po wielogodzinnej pracy. Dodajmy też, że odległości między miastami są nieporównywalne do tych w Polsce, czy nawet w Europie. Jeden stan to często sporej wielkości kraj europejski.

Warto też przywołać inne spostrzeżenie Konrada, które usłyszałam od niego wcześniej. Przy poprzedniej mojej wizycie w USA miałam przywilej być z nimi w teatrze na widowisku baletowym. Przed występem głos zabrał ktoś z organizatorów oddając hołd żołnierzom amerykańskim walczącym na różnych frontach świata. Okazuje się, że jest to stała praktyka od lat 60. lub 70. Otóż po wojnie w Wietnamie, która nadszarpnęła wizerunek armii amerykańskiej, opracowano strategię odbudowy tego image narodowych sił zbrojnych. Jednym z jej elementów jest absolutny szacunek dla flagi amerykańskiej i oddawanie czci weteranom walk, także poprzez wspominanie ich podczas zgromadzeń sportowych, kulturalnych czy wszelkich innych. ZAWSZE. I jak widać przyjęta strategia działa!

Wracając do aktywności i zaangażowań młodych, to warto zaznaczyć, że tutejsza młodzież nie siedzi wpatrzona w czarne szkło ekranu jak u nas, przynajmniej ta, z którą było nam dane spotykać się na ulicy, w hotelu czy w środkach komunikacji. Podczas śniadania hotelowego rodziny ze sobą ROZMAWIAŁY. I widać było, że ich członkowie są sobą autentycznie zainteresowani. A byli wśród nich chłopcy w wieku 10-15 lat. Zero telefonów czy innych sprzętów elektronicznych typu smartwatche. Miło popatrzeć i posłuchać! Wygląd młodych też był bardziej „powściągliwy” niż w Polsce. Moda na obszarpaną odzież tu nie dotarła. Na szczęście… I są uprzejmi i dżentelmeńscy.

Radio Chicago Polski FM

Jako człowiek mediów uznałam też, że nie można nie skorzystać z dotarcia do Polaków poprzez lokalne stacje radiowe. Dzięki pomocy Konrada poznałam Izę Grzebietę-Ocean (od 30 lat w Stanach!), kiedyś aktywną dziennikarkę radiową. To za jej przyczyną udało nam się wystąpić w stacji Chicago Polski FM. W trakcie półgodzinnej audycji przedstawiałyśmy kwestie związane ze sztuczną inteligencją, rzeczywistością równoległą i transhumanizmem. I choć rozmowa była krótka, to jednak widać było, że dotyka istotnych kwestii także dla prowadzącej ją Oli Majkowskiej.

Podpis A tak było w radiu Chicago Polski FM. Rozmowę prowadzi Ola Majkowska. W studiu Wiesława Osińska i ja. Nagranie filmu zawdzięczamy Konradowi Milewskiemu Konrad Pawel Milewski.

Urokliwe Chicago

Centrum Chicago, zwane downtown, robi ogromne wrażenie i to za dnia, a chyba jeszcze bardziej nocą. Oprowadzał nas po nim sympatyczny i życzliwy Radek, który zajmuje się konserwacją klimatyzacji w okolicznych potężnych budynkach. Opowiadał, że jego urlop to kilka dni… kilka lat temu. Pozostawię to bez komentarza.

Pokazując te zdjęcia na moim profilu Facebookowym znalazłam tam też taki komentarz: „Nie chciałabym tam mieszkać”. Ja też nie, ale trzeba oddać, że architektura trzeciego co do wielkości miasta Ameryki jest spójna, cieszy oko architektonicznymi rozwiązaniami i zaskakującymi, potężnymi swoją drogą, zaułkami. A kiedy ulice i gmachy błyszczą od świateł i odbija się to wszystko w rzece o nazwie Chicago miasto wygląda wtedy jak roziskrzona potężna choinka albo nieboskłon z milionami gwiazd. Bajecznie!

Sylwia i inne Polki

„Gdybym wiedziała, że pani tu będzie, ściągnęłabym moje koleżanki Polki, z którymi spotykamy się od czasu do czasu” – wygłosiła mi taki pean Sylwia, która od 15 lat temu, jako 18-latka sama (!) przyjechała do Chicago i tak ostała. Sylwia obecnie pracuje jako menadżer domu i pewnej firmy. Społecznie natomiast organizuje spotkania młodych Polek, żeby nie zatonąć w zalewie spraw bieżących i pzryziemnych. Te spotkania ratują dziewczyny przed marazmem, smutkiem czy tęsknotą za Polską. Ja się nie dziwię, że kobiety odpowiadają ochoczo na Sylwii propozycję, ponieważ dziewczyna ma w sobie tyle optymizmu, radości życia i sprawczości, że jeśli komuś tych cech brakuje, to może wziąć je od niej.

Ażeby coś w sobie zmienić najpierw trzeba doświadczyć od innych, że jest to możliwe. Sama wiedza, czyli teoria, że coś warto byłoby skorygować, nie doprowadza do zmiany. To właśnie emocje płynące z przeżycia najbardziej nas motywują do przemiany, bo udowadniają – właśnie poprzez odczucia a nie intelekt – że jest to nam dostępne i tylko od własnej decyzji zależy, czy coś z tym zrobimy, czy nie. Tym więc razem nie udało nam się spotkać z koleżankami Sylwii, ale mam nadzieję, że będą jeszcze okazje.

Cz. 2

Jackowo i edukacja

Z rodziną Milewskich odwiedziliśmy też kościół św. Hiacynta, czyli Jacka. W parafii pod jego wezwaniem na tak zwanym „Jackowie” pracują księża zmartwychwstańcy. Sympatyczny i energiczny ksiądz proboszcz Stanisław Jankowski opowiadał nam o szkole, która istnieje tuż obok oraz o realizowanych przez zgromadzenie i inne gremia katolickie akcjach ewangelizacyjnych, które przyciągają setki i tysiące młodych osób z różnych stanów. Siła poruszenia duchowego jest potężna, o czym zaświadczali gorąco także Paulina i Konrad Milewscy, którzy w takim wydarzeniu uczestniczyli.

Przy okazji warto wspomnieć, że była to sprytna metoda Konrada, by pomóc ich najstarszej córce, Paulince, w podjęciu decyzji co do wyboru szkoły średniej. Po tym ewangelizacyjnym doświadczeniu dziewczyna śmiało wybrała liceum katolickie, przed którym początkowo się wybraniała. Dzisiaj, po roku nauki tam, jest nim zachwycona.

W USA też trzeba bardzo roztropnie wybierać jednostki edukacyjne dla własnych dzieci. Szkoły i uczelnie są coraz bardziej zideologizowane i zamiast spełniać swoją rolę, czyli nieść wykształcenie i wspierać rodziców w wychowaniu dzieci i młodzieży, stają się one miejscami indoktrynacji światopoglądowej. A nasilająca się z roku na rok poprawność polityczna w obszarze edukacji i szkolnictwa wyższego jest tajemnicą poliszynela. Kwestię tę skomentował niezwykle trafnie amerykański profesor poznany w Bloomington, a obecnie już na emeryturze, …………………. Schewchuk, który na pytanie, jaka jest obecnie rola uniwersytetu, odrzekł: „Uniwersytet dzisiaj jest po to, żeby zmieniać świat”. Czyli nie jest już tak, jak było od zarania, gdy nauka poszukiwała prawdy. Skoro bowiem w postmodernistycznej rzeczywistości nie ma jednej prawdy, zatem nie ma czego szukać…

Potężna bazylika św. Jacka jest w stanie pomieścić setki osób. Kiedyś dominowali w niej Polacy, obecnie są to ich potomkowie oraz Amerykanie różnej narodowości. Byliśmy tam świadkami próby generalnej przed ślubem. Cała ceremonia musi być dobrze przygotowana, a dzieci sypiące kwiatki czy niosące welon powinny wiedzieć jak to robić. Także dorośli uczestniczą w tym przygotowaniu. Zatem amerykański ślub nie tylko sakrament, ale także sporej klasy widowisko.

Metro i inne atrakcje metropolii

W Chicago, jak w każdej wielkiej metropolii, istnieje metro. Jest pięć jego linii i każda ma swój kolor. W punktach informacyjnych metra i na stacjach pracują zwykle Murzynki i Murzyni. Co ciekawe, zdarzyło się nam kilkukrotnie, że opieszale i dość niechętnie przekazywali informacje. Doświadczyłyśmy także wprowadzenia nas w błąd właśnie w miejscu, gdzie informacja powinna być podana precyzyjnie. Dotyczyło to dworca autobusowego w Chicago. I nie chodziło o kwestie językowo-tłumaczeniowe, tylko merytoryczne. Smutna to konstatacja.

Zasadniczo jednak ludzie na ulicy są pogodni i życzliwi, bardzo chętni do pomocy. Obnoszenie się ze swoją troską czy trudem życiowym uchodzi za… brak kultury. Powód tego jest taki, że każdy przecież ma swoje smutki i kłopoty, ale obciążanie innych swoimi byłoby wyrazem braku szacunku dla drugiego człowieka. Dlatego na pytanie „How are you?” Amerykanie nie oczekują wylewnych i niezmiernie szczerych odpowiedzi, bo jest to rodzaj powitania, czyli naszego „dzień dobry”, czy „jak się masz?”.

Jak cię widzą, tak cię piszą

Kolejna rzucająca się w oczy sprawa to wygląd zewnętrzny mieszkańców Nowego Kontynentu. Naprawdę, trudno wypatrzeć kogoś, na kim można byłoby oko zawiesić. Przyjęło się uważać, że ich nad wyraz swobodny – w europejskim rozumieniu niechlujny – sposób noszenia się, to wyraz wolności i praktyczności. Nawet na konferencji naukowej w Indiana University w Bloomington też styl był luźny, delikatnie rzecz ujmując.

Osobą, która jednak podczas konferencji przykuła uwagę nie tylko naszą z Wiesią, ale też każdego, kto ją zobaczył, była prześlicznej urody Chinka. Chińczyków zresztą było tam całkiem sporo. Indiana University realizuje bowiem międzynarodowe projekty także we współpracy z Dalekim Wschodem. Chinka była smukła, skromnie, ale elegancko ubrana i miała mnóstwo wdzięku. Bez wątpienia była też inteligentna, gdyż to ona była szefową chińskiego zespołu naukowców. Nic dziwnego, że wszyscy, a panowie zwłaszcza, lubili spędzać z nią czas.

Tymczasem wygląd reprezentuje człowieka, dlatego jest istotny. To jest pierwsza wizytówka, zanim otworzymy usta. A pierwsze wrażenie robi się, jak wiadomo, tylko raz. To, jak wyglądamy, niezależnie od tego, czy o to dbamy czy nie, i tak mówi o nas i za nas. I nie chodzi tutaj o nadzwyczajne możliwości finansowe czy rozwiązania ekstremalne, lecz o podstawy estetyki, co sprowadza się do szacunku dla samego siebie i wobec innych, którzy nas widzą i z nami spędzają czas, choćby przelotnie.

Wyrazem kultury osobistej i społecznej jest zadbanie o siebie w podstawowym rozumieniu tego słowa, zarówno jeśli chodzi o higienę osobistą, jak i rodzaj ubioru, stosowny do danych okoliczności. Ważne to, tym bardziej że obecnie żyjemy w czasach brzydoty, która dominuje i jest stawiana na piedestale piękna. Wystarczy rozejrzeć się też po polskich ulicach, zwłaszcza kiedy skończy się czas letni i wrócimy do szaroburych odzień, do tego podartych lub w inny sposób nadwerężonych.

Na wzór i podobieństwo Stwórcy

Kwestia piękna jest wpisana w człowieka z racji naszego pochodzenia od Boga. Jeżeli jesteśmy do Niego podobni, a jesteśmy, to w ten sposób odbijamy też w sobie Jego piękno. Dlatego ta kwestia jest tak istotna, bo działanie, które temu zaprzecza, jest dawaniem w sobie miejsca… przeciwnikowi Boga. Dodajmy, nie chodzi tutaj o modę i jej najnowsze trendy. Chodzi o świadomość samego siebie, własnej tożsamości wyrażanej poprzez strój i ogólne zadbanie o siebie. Karmieni pięknem wydajemy takież owoce. Co się zatem dzieje, gdy jesteśmy karmieni brzydotą?

Nie mam tutaj na myśli wyglądu modela czy modelki, tusza czy wiek także nie mają większego znaczenia, bo nikt z nas nie jest idealny ani nie będzie wiecznie młody. Idzie natomiast o takie dopasowanie stroju do siebie, aby się w nim i dobrze czuć, i cieszyć oko otoczenia, zamiast wzbudzać zażenowanie czy współczucie.

A dowodem na to, że piękno ma znaczenie nawet dla tych, którzy twierdzą, że preferują wygodę, jest życzliwe i szczere zauważanie go przez dużych i małych, młodych i starszych, dobrze sytuowanych i tych mieszkających na ulicy. Komplementy ze strony kobiet i mężczyzn są szczodrze serwowane, jeśli tylko… dajemy szansę na ich wyrażenie, czego doświadczałyśmy z Wiesią Osińską nierzadko nosząc namiętnie sukienki.

Jeszcze jedna kwestia przy tej tematyce, a mianowicie otyłość Amerykanów, która jest przysłowiowa. Mówi się, że u nich wszystko musi być duże, ludzie też. Odnosi się wrażenie, że państwo, choć jakoby dba o obywateli, to przyzwala na chorobliwą otyłość, która nie wynika z zaburzeń zdrowotnych, lecz jest raczej skutkiem złego trybu życia i takiegoż, śmieciowego odżywiania.

Koszt bycia emigrantem

Nie jest oczywistością, że każdy odnajdzie się w obcym kraju, a zwłaszcza za oceanem. Tylko niektórym się to udaje, a właściwie ciężko na to pracują. Uświadomiłam to sobie po rozmowie z pewnym mężczyzną, który opowiadał mi historię, jak to spełnił swoje marzenie i wreszcie jako młody chłopak wyjechał do swojej rodziny do Chicago. Za czasów komuny i wczesnej transformacji było to marzeniem prawie każdego Polaka. Ale nie każdy mógł dostać wizę, a ci, którzy ją otrzymali, uważali się za szczęśliwców.

Mój rozmówca po długiej podróży przez ocean dotarł do upragnionego miasta. Wtedy okazało się, że sytuacja nie wygląda tak radośnie, jak się zapowiadała. Ujawniły się bowiem problemy owej rodziny, a poza tym on sam zaczął odczuwać tęsknotę za Polską tak wielką, że po dwóch tygodniach wylądował w Warszawie. Krótki czas pobytu w Ameryce uważa za jedną z największych traum życiowych.

Podobnie Grzegorz Osiński przeżywał rozstanie z ojczyzną. I mimo że pracował w renomowanej agencji kosmicznej NASA jako jeden z niewielu Polaków, był tam z rodziną i zajmował się obszarem, który go interesował zawodowo, to jednak rozstanie z krajem było dla niego niezmiernie dotkliwe. Tęsknota potrafi zeżreć człowieka, a nawet zabić. Bliscy nie zawsze są w stanie to zrozumieć…

Te historie uświadomiły mi, jak wielkim wyrzeczeniem są wyjazdy Polaków za chlebem do Ameryki. Bez wątpienia rodacy z różnych fal emigracji doświadczali tego typu dramatów, a było owych fal wiele od czasów zaborów z XVIII w. Ostatnie to ta po II Wojnie Światowej, kolejna po 68. roku, następne w latach 80. i 90. poprzedniego wieku. Dzisiaj Polacy raczej nie wyjeżdżają tak daleko. Jeśli już, to wybierają kraje europejskie. Dlatego polskie parafie w USA się starzeją.

 

Przejazd do Bloomington

Obmyślając podróż do USA długo nie mogłyśmy z Wiesią zadecydować, w jaki sposób przemieścimy się z Chicago do Bloomington w stanie Indiana (stan poniżej Chicago). Samolotem drogo, poza tym nie ma tam blisko lotniska, pociągiem trwałoby to ok. 9 godzin, więc pozostał autokar. Przed wyjazdem do Stanów słyszałyśmy jednak od Amerykanów sugestię, że lepiej autokarem nie jeździć, „bo podróżuje nim biedota i nieciekawy element”. Więc trochę z duszą na ramieniu kupowałyśmy bilety. Ale w samym Chicago podczas festynu nadarzyła się okazja, by zapytać o to samych policjantów. Ci nas zapewnili, że jak najbardziej jest to bezpieczne.

Przy okazji podpytałyśmy o to, jak im się pracuje jako policja – przypomnijmy, że w tym stanie Amerykanie mogą posiadać broń, a nawet dość swobodnie ją używają (być może żeby nie wyjść z wprawy), więc nie są to żarty. Odrzekli, że najbardziej uciążliwe są zmiany prawne, które nie są precyzyjne i ograniczają ich możliwości jako służby porządkowej. Summa summarum, starając się zabezpieczyć ład publiczny sami mogą znaleźć się w roli oskarżonych. Chyba nie tylko w Ameryce istnieje taki paradoks…

Wracając do podróży z dworca autobusowego, który znajduje się w centrum Chicago, w sposób niezwykle wygodny, klimatyzowanym autokarem przejechałyśmy do samego Bloomington zatrzymując się po drodze w dwóch miastach Indianapolis i La Fayette Podróż trwała 5 godzin, ale faktycznie 4, gdyż wkracza się w inną strefę czasową.

Pamiętam, jak ze zdumieniem zauważyłam, że strefy czasowe nie są równo jak południki podzielone, tylko mają nieregularną linię. Umożliwiło mi to spostrzeżenie wgapianie się w ekran dreamlinera (potężny samolot międzykontynentalny, który czasem ma dwa poziomy). Ma on wmontowane w oparcia siedzeń ekrany, więc każdy podróżujący może oglądać, słuchać i obserwować na swoim telewizorku co chce. O ile oczywiście jest to wgrane w „zasoby kulturalne” danego operatora, czyli linii lotniczej. W uznawanych za najlepsze katarskich liniach Qatar Airways jest nawet możliwość słuchania Koranu. A wracając do stref czasowych z lubością mogłam oglądać przelot samolotu, gdy dane mi było lecieć do Indonezji. Tam ilość przekraczanych stref była liczna i przebiegały one w najmniej oczywistych dla laika miejscach. Tak, podróże kształcą!

Autobus do Bloomington, co ciekawe, prowadziła w obie strony ta sama ciemnoskóra pani, która była bardzo skoncentrowana na swojej roli i trochę służbiście podchodziła do zadania. Niemniej podróżowało się z nią bardzo bezpiecznie. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się także na stacji benzynowej na małą kawę lub inne co nieco, a to ze względu na korki, jakie o tej porze napotkalibyśmy starając się przyjechać o czasie do Chicago.

Po drodze mijaliśmy równinne rozległe przestrzenie, a nad nimi potężnej wielkości chmury. Pamiętam, jak lata temu podczas podróży do USA dziewczyna w samolocie słysząc, że lecę tam pierwszy raz wypowiedziała słowa, które mnie zdumiały i rozbawiły. Potem dopiero uznałam, że miała rację. A powiedziała tak: „W Ameryce to nawet chmury i śnieg są inne!”. Teraz się z nią zgadzam. Wiesia uważa, że te potężne chmurzyska, nad wyraz piękne swoją drogą, są efektem potężnych otwartych przestrzeni, ukształtowania terenu i klimatu. I pewnie coś jest na rzeczy. Warto też zauważyć, że na drugiej półkuli widzimy inne układy gwiezdne. A i Księżyc zachowuje się nieco inaczej ponoć.

Przejeżdżając przez te potężne połacie ziemi nie dało się nie dostrzec (chyba że się spało) kilometrowych farm wiatrowych. Robią potężne wrażenie, ale nie budzą mojej estetycznej sympatii, choć być może faktycznie dostarczają energii. Wiatraków były setki, jeśli nie tysiące. Ten film odzwierciedla tylko ich nikłą część.

Zielone Bloomington w stanie Indiana i jego uniwersytet

To, co mnie zaskoczyło w Bloomington, to restauracyjka prowadzona przez Chińczyków czy Koreańczyków, gdzie na stołach zobaczyłyśmy dziwne czarne krążki. A ponieważ byłyśmy niezmiernie głodne, więc nie szukałyśmy już dalej i zostałyśmy tam. Okazało się, że jest to typ restauracji, gdzie nie zamawia się przygotowanych potraw, ale…  samemu się je gotuje! Owe krążki to jakby paleniska, na których stawiasz kociołek i wrzucasz tam to, co chcesz w ilości i o smaku takim, jaki lubisz. Podaje ci to kelner. Nas jednak nie interesowało gotowanie, bo mamy je na co dzień, ale spożywanie. Zatem poprosiłyśmy o coś, co już jest gotowe. I było… takie sobie.

Natomiast dało się zauważyć, że tego typu typ restauracji sprawia Amerykanom wielką przyjemność, bo przychodziło ich tam całkiem sporo. Przypomniałam sobie wówczas doświadczenie z Nepalu, gdzie spotkałam Chińczyków, którzy właśnie z własną maszynką do gotowania siedząc w barze (trudno to nazwać restauracyjką) preparowali sobie posiłek. Wtedy dosiedliśmy się z przyjacielem do nich i posmakowaliśmy ich potraw. Były smakowite!

Tutaj natomiast pozwoliłam sobie sfotografować rodzinkę podczas takiej biesiady, oczywiście za ich zgodą. Gabaryty uczestników kolacji wskazują na to, że lubią jeść

Niedaleko owej restauracyjki na ryneczku mieści się sklep – galeria, który już z daleka zwracał uwagę. Był to mianowicie sklep… grający. Piękna muzyka przyciągała ucho, zanim oko zobaczyło witrynę. Zastanawiałam się wejść – nie wejść, wejść – nie wejść, ale zdecydowałam się wejść. Zapraszam…

Naszło mnie przy okazji takie skojarzenie, że tak jak ten sklep najpierw przyciąga dźwiękiem, a potem dopiero wzrok go znajduje, tak analogicznie my przyciągamy innych wyglądem. I albo ktoś zechce w nas „zajrzeć”, bo ciekawie wyglądamy, albo przechodzi mimo, bo nasz wizerunek niezbyt zaprasza do poznania wnętrza. Wygląd więc ma znaczenie, bo może zachęcać albo zniechęcać. Ot co!

Reprezentacyjna alejka w Bloomington to Kirkwood Ave. Tę nazwę nosi deptak w centrum miasta, czyli w downtown. A po obu jego stronach usadzone są knajpki, bary, restauracyjki i puby. Czasem trafi się jakiś sklepik. Wieczorami pełno tu młodzieży i turystów. Udało mi się zjeść pyszne jedzenie u Meksyków, jak mówią Polacy w Stanach.

Podpis Dodam tylko nieśmiało, że wszyscy zachwycają się moją sukienką jedwabną, którą zawdzięczam przyjaciółce z Holandii Ela Niciejewska-Franssen. Co chwilę słyszę zachwyty i jest to niezmiernie miłe. Ale konkurencja jest słaba, dlatego że spotkać kobietę w sukience i do tego jeszcze z gustem, to tutaj rzadkość. Dziewczyny, macie wielkie szanse, żeby przyjeżdżając tu czuć się docenione!

Śniadanie i relacje rodzinne

W Bloomington mieszkałyśmy w hotelu Marriott. Miał salę sportową i mały basen, co nas ratowało przed nieznośnym upałem. Nie miał natomiast luster! Nie licząc małego w łazience w pokoju. Ale żeby można było się zobaczyć w całości – no way! Zaczęłam więc podejrzewać, że może to kwestia wyznaniowa, bo założyciele Marriotta to mormoni. Ale w Warszawie w Marriotcie duże lustra są, więc skąd ten brak? Nie znam odpowiedzi. Personel też nie…

W hotelu miałyśmy okazję przyglądać się amerykańskim rodzinom, które zatrzymywały się tam na krótko. Otóż, po śniadaniu, a może nawet w jego trakcie jeszcze, ludzie rozmawiają ze sobą rodzinnie. Mało kto zajęty jest telefonem (zob. zdjęcie 180°). Oni naprawdę są sobą SZCZERZE zainteresowani. I bardzo uprzejmi.

Na pozostałych zdjęciach jajecznica w postaci wiórów i jakieś placki. To już resztka, bo to końcówka śniadanka. Natomiast wyśmienita była owsianka, do której można było dorzucić ziaren i innych dodatków według zasady, co kto chce. Pokazuje to poprzedni film poniżej.

Śniadanko w stylu amerykańskim nie powala…

Życie uniwersyteckie i jego meandry

Zdaniem prof. Kravchuka Uniwersytet Indiana to jedna z najlepszych uczelni amerykańskich. Nie wiadomo dlaczego, twierdzi nasz rozmówca, pomija się go w rankingach zwracając uwagę na te położone na przeciwległych wybrzeżach USA: Stanford w Kalifornii i Harward oraz Massachusetts Institute of Technology (MIT) w Massachusetts.

W budynkach akademickich na Uniwersytecie Indiana zbudowanych w stylu gotyckich zamków z jasnego piaskowca w holach wiszą prace malarskie artystów z XIX i XX wieku. Kręcąc się więc po korytarzu można się tam poczuć jak w galerii. Świetny pomysł! Rzecz jasna, nie omieszkam sprawdzić, czy dzieła są jakoś zabezpieczone przed ewentualnym amatorem malarskiego piękna. Były.

Wracając do wątku ideologizacji życia uczelnianego natrętna wręcz wydawała się promocja środowisko LGBT. Była ona widoczna na każdym kroku nie tylko w postaci tęczowopodobnych flag, ale także w licznych plakatach czy afiszach i postach rozmieszczonych we wszystkich kampusach uczelni i na mieście. Natrętne wsparcie oferowano zewsząd i zawsze. Niektórzy profesorowie lokalnego uniwersytetu zauważyli z przekąsem, że nieliczne święta narodowe Amerykanów, takie jak Niepodległości czy Dziękczynienia są jednodniowe, za to na świętowanie różnorodności seksualnej przeznaczono… cały miesiąc!

Przy okazji wspomnę też o dyskusji, jaka odbyła się w jednej z polskich uczelni na temat wspierania środowisk LGBT. Otóż podczas Rady Wydziału jeden z uczonych stwierdził, że przyjmowanie przez uczelnię za swoją i świętowanie jakiejkolwiek idei światopoglądowej, tym bardziej utożsamianie się z nią jest niedopuszczalne. Jedyna rzecz, jaka jest możliwa i zasadna w przestrzeni akademickiej, to debata na ten temat. I o ile w trakcie tej dyskusji nikt nie poparł tak odważnego głosu, to po zakończeniu spotkania w prywatnych kontaktach osoba ta dostała wyrazy podziwu i wsparcia oraz zapewnienie, że inni też tak myślą. Szkoda tylko, że odwaga pozostałych nie dorasta do tych zapewnień.

Warto tu zresztą zauważyć, że odwagę, tak jak każdą inną cnotę, czyli sprawność, ćwiczy się jak mięśnie, język czy umysł. Niewyćwiczone mięśnie zanikają, język się zapomina, a umysł gnuśnieje. Jeżeli więc w małych sprawach nie jesteśmy wytrenowani, czyli wierni temu, co głosimy, to w wielkich tym bardziej nie będziemy na to gotowi. Taką przestrogę z tej historii wyciągam, bo „kto ma, temu będzie dodane. A kto nie ma, temu zabiorą nawet to, co ma” – jak mówi Pismo.

Epilog

Tu czas zakończyć wspomnienia z USA. Podróże nie tylko kształcą, ale przede wszystkim nas tworzą. Dlatego tak ważne jest by doświadczenia i wspomnienia hołubić i dogłębnie przeżywać. Są one bezcenne zwłaszcza w okresach posuchy czy zwątpień wszelakich. Poszerzają horyzonty i pokazują nam, kim sami jesteśmy, bo mamy okazję przeglądać się w nich i w innych ludziach jak w lustrze.

Pisząc te wspomnienia zatęskniłam za Ameryką i wieloma osobami, którym jestem bezgranicznie wdzięczna za to, że są i mogliśmy się poznać, bądź spotkać ponownie jak z Milewskimi. Odkryciem epokowym jest postać mojej towarzyszki podroży, za którą tęsknię też. Okazało się bowiem, że choć tak różne jesteśmy, to właśnie dlatego wspaniale się dopełniamy. Ona umie dbać o konkrety, więc zabezpieczała nas w faktach (czytanie mapy, wyszukiwanie połączeń i bilety, rozkłady jazdy, dojazdy, przejazdy itp.). Ja sprawdzałam się bardziej w sytuacjach ekstremalnych i wymagających nietypowych rozwiązań, typu autostop, gdy nie było autobusu czy szybkie nawiązywanie relacji, np. z policjantami. Uczymy się wiele od siebie, co jest bezcenne, wzajemnie podziwiamy i inspirujemy. Ale najpiękniejsze jest to, że po przyjeździe nie mogłyśmy się rozstać i ciągle miałyśmy coś do przegadania.

Podróże nie tylko kształcą, ale pozwalają odkryć, że się ma pokrewną duszę w kimś, kogo niewiele się znało. Ja znalazłam w niej siostrę. I jak tu nie uznawać, że to wszystko to cud?